środa, 20 maja 2015

Prolog: Zgliszcza dawnego życia

Wiatr szumiał w uszach Tessy, kiedy staczała się po zboczu, dziko wymachując rękami. Nadzieja, że jar jest płytki albo że upadek będzie łagodny, szybko się rozwiała. Spadając, Tessa dostrzegła wąski strumień lśniący daleko w dole, wśród ostrych skał. I zrozumiała, że roztrzaska się o ziemię ja…
- Cecily!
Usłyszałam, że babcia woła mnie z dołu. Z trudem odłożyłam książkę, zaznaczając stronę, na której skończyłam czytać. Zerwałam się z łóżka, a po chwili wypadłam na korytarz. Zbiegłam po schodach, dudniąc bosymi stopami o drewno. Na zakręcie chwyciłam się poręczy, by się nie przewrócić. Powoli weszłam do kuchni, omiatając wzrokiem pomieszczenie. Po lewej stronie znajdowały się szafki, naprzeciw wejścia lodówka, a obok kredens z porcelanową zastawą mojej babci. Pośrodku stał okrągły stół, przy którym, na jednym z czterech krzeseł, siedziała kobieta. Trzymała coś w dłoniach.
Niepewnie wkroczyłam do pomieszczenia.
- Wołałaś mnie.
Nie było to pytanie. Bez sensu pytać o coś, co było oczywiste. Przecież nie byłam głucha.
Na jej twarzy malowała się troska. Rozejrzałam się niepewnie, czując, że chce ze mną poćwiczyć. Powoli podeszłam do stołu i zajęłam miejsce naprzeciw kobiety o nieprzeciętnej urodzie. Babcia była szczupła o idealnie zaokrąglonych kobiecych kształtach. Miała piękną twarz w kształcie serca. Oczy w kolorze lila, wystające kości policzkowe, prosty nos oraz idealnie wykrojone, różowe wargi. Jeśli do tego dodać czarne włosy, zawsze upięte z tyłu głowy, to wyglądała jak jedna z tych gwiazd na okładkach ludzkich czasopism. Może miała sto dwadzieścia siedem lat, ale wyglądała na dwadzieścia pięć. Zasługa bycia nadczłowiekiem – lata płyną zupełnie inaczej. Można by uznać nas, czarownice za wiecznie młode, ale nie byłyśmy nieśmiertelne.
Uśmiechnęłam się do niej ciepło, a ona postawiła przede mną małe pudełeczko z wyrytym symbolem na wieczku. Spojrzałam na nią pytająco. Nie odpowiedziała. Wstała i zaczęła krążyć wokół stołu. Przeniosłam wzrok z powrotem na nowy przedmiot. Wpatrywałam się w misterne zawijasy wyżłobione w drewnie. Symbol się poruszał, a przynajmniej wyglądało to tak, jakby wił się pod moim spojrzeniem. Otworzyłam szeroko oczy i aż podskoczyłam, słysząc głos babci.
- Otwórz to, Cecily – ponaglała.
Zebrałam w sobie całą siłę woli, żeby nie wybiec stąd z krzykiem. Może to dziwne, że czarownica przestraszyła się poruszającego się runu, jednak po raz pierwszy w życiu miałam do czynienia z czymś takim. Wydawał się potężny i nie miałam na tyle mocy, aby się z nim zmierzyć. Oczywiste było, że zawiodę.
Pomimo strachu, położyłam dłoń na wieczku i spróbowałam otworzyć. Naprawdę próbowałam, ale nie mogłam. Nie uchyliło się nawet na milimetr. Zerknęłam na babcię – Gwendolyn Monterey sprawiała wrażenie surowej kobiety. W rzeczywistości potrafiła okazać trochę ciepła. Owszem, była wymagająca, ale tylko dlatego, że musiałam nauczyć się wiele w tak krótkim czasie. Często wspominała, że muszę odbyć kurs „bycia wiedźmą” w przyspieszonym tempie – nigdy jednak nie wyjaśniła dlaczego. Dlatego, mając zaledwie dziewiętnaście lat, potrafiłam dużo więcej niż niejedna prastara czarownica.
- Nie, moja droga. Nie używaj siły mięśni. Popatrz na ten run. On musi do ciebie przemówić – poinstruowała mnie.
Nie miałam problemów z runami, codziennie jakichś używałam. Ten był jednak inny. Jakby mroczny. Ale nie mogłam zawieść babci, więc wpatrywałam się w znak tak długo, aż zawijasy rozprostowały się… Zamrugałam. Z kilku spirali utworzył się okrąg, który zaczął wirować bardzo szybko. Po chwili rozbłysnął, by zaraz sczernieć. Powoli (niepewnie) wysunęłam przed siebie dłoń. Podważyłam kciukiem wieczko. Ustąpiło.
Odetchnęłam z ulgą, otwierając pudełeczko.
Wewnątrz znajdował się wisior na srebrnym łańcuszku. Zerknęłam na babcię. Ta skinęła głową. Wzięłam go do ręki, przyglądając się jego nietypowej strukturze. Wyglądał jak ludzkie serce, ale bez bruzd, był czarny i z trzech stron otoczony srebrną obwódką o misternych żłobieniach.
- Co to jest? – spytałam.
Spodobał mi się ten wisiorek. Miałam nadzieję, że to prezent dla mnie. Pomyślicie, że jestem pazerna, ale ja po prostu poczułam więź z tym klejnotem utkwionym w srebrze. Kątem oka dostrzegłam, że babcia mi się przygląda.
- To obsydian – wyjaśniła i zaraz dodała: - Jest twój, Cecily. Mam nadzieję, że ci się podoba i, że kiedyś odkryjesz swoje przeznaczenie – uśmiechnęła się do mnie tak ciepło, że poczułam wielką radość w sercu.
Po chwili złożyła delikatny pocałunek na moim czole i poleciła, żebym poszła się spakować, bo ma dla mnie niespodziankę. Szybko zmieniłam ubranie na ciemne dżinsy i jasną podkoszulkę. Zasznurowałam tenisówki, po czym wyszłam przed dom, przerzucając sobie torbę przez ramię. Czekałam przy samochodzie.
Nagle twarz babci pojawiła się w oknie. Otworzyła je i krzyknęła:
- Idź skarbie, dogonię cię!
- Ale dokąd?!
Patrzyłam na nią pytająco. Poczułam w sercu ogromny żal. Zerknęłam w dół – wisiorek dyndał pomiędzy moimi piersiami, ukryty pod bluzką. Wspaniały prezent, ale o co w tym wszystkim chodziło? Czy ona mnie właśnie wyrzuciła z domu?
Ruszyłam dobrze mi znaną drogą w stronę centrum. Nie chciałam tam iść, ale galeria handlowa była pierwszym miejscem, o którym pomyślałam. Kiedy dotarłam do celu, czekałam jakieś półgodziny. Postanowiłam się rozejrzeć. Chodziłam od sklepu do sklepu, przyglądając się wystawom bez większego zainteresowania. Nigdy nie lubiłam chodzić na zakupy.
Po dwóch godzinach szwendania się po centrum, postanowiłam wrócić do domu, bo babcia jeszcze nie dotarła na miejsce.

***

Jednak okazało się, że nie miałam do czego wracać…
Mojego domu nie było.

Stałam właśnie przed jego zgliszczami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz